Wydaje mi się, że trochę tu groch z kapustą, szczególnie na poziomie argumentacji. Ale po kolei:
1) Śmieszy mnie to naigrywanie się z psychologów, socjologów, kulturoznawców itp., jako „studiujących bezrobocie”. Świadczy to tylko o nieznajomości owych dziedzin. Każdy, kto świadomie, a nie z przypadku, studiuje któryś z ww. kierunków wie, że musi znaleźć sobie pomysł na siebie, „wymyślić” sobie ścieżkę kariery. Bo nie ma zawodu „socjolog”, bo „psycholog” jest tylko, jak chcesz zostać terapeutą lub psychologiem klinicznym (ale wtedy wiesz też, że nauka nie skończy się po obronie, bo trzeba zrobić uprawnienia, staż, superwizję itd.). Mnóstwo osób po takich kierunkach pracuje w marketingu, piarze, badaniach rynku itp. Ja studiowałam socjologię jako drugi kierunek (pierwszy był bardziej „tangible”, socjo dobrałam dla osobistego rozwoju) i paradoksalnie zawodowo wylądowałam w socjologii per se, w badaniach ilościowych i statystyce. Zdecydowanie nie należy wrzucać wszystkich do jednego worka.
2) Wydaje mi się, że problem z tymi „nieżyciowymi” kierunkami nie tyle polega na tym, że są „łatwe” (bo nie są), tylko, że stosunkowo łatwo jest je skończyć na trójach i poprawkach i odtwórczej magisterce. Tak samo prawo – jako takie nie jest trudne do studiowania, trudne jest dopiero bycie dobrym prawnikiem, ale tego i na aplikacji nie nauczą, niestety. Na kierunkach technicznych i medycznych nie da rady się obijać, nie da rady „przebimbać” studiów, bo uleją na czymś, gdzie trzeba faktycznie się przyłożyć albo zakuwać przez kilka miesięcy. Stąd średnia jakość absolwenta kierunku społecznego albo humanistycznego jest niższa niż kierunku ścisłego, bo więcej jednostek przeciętnych kończy takie studia -a z kierunków ścisłych odpadają po drodze.
3) Jak szara strefa, to i nieodpłatna praca kobiet. Nieuwzględnienie tego w rachunkach to przekłamanie rzeczywistości. Mnóstwo „bezrobotnych” kobiet (ale czasem i mężczyzn) pracuje de facto, ale nieodpłatnie, na pełen etat w domu, przy sprzątaniu, zaopatrywaniu (zakupy), gotowaniu, wychowywaniu i pilnowaniu dzieci, opiece nad starszymi i niepełnosprawnymi członkami rodziny itd.
4) Sektor publiczny też może generować zyski, choć fakt, nie w takim wymiarze, jak prywatny. Czy jednak usługi dla społeczeństwa oferowane przez sektor publiczny (abstrahuję w tym momencie od ich uciążliwości czy niekiedy nieefektywności) takie jak edukacja szkolna, budowa dróg, tworzenie zasad działania (=prawo), bezpieczeństwo itd. to jest zawsze koszt, a nie inwestycja, która pośrednio zwróci się wszystkim?
5) Szara strefa jest niekorzystna, ale lepsza niż jej brak. Choćby z tego powodu, że osoba pracująca na czarno kupuje pewne dobra – czyli płaci VAT. Owszem, lepiej by było, jakby i PIT płaciła, ale jakby nie miała i tej pracy, to nie płaciłaby wcale. Może jakby się koszty pracy obniżyło, to by było o czym rozmawiać…
6) Wg mnie dużo ważniejszy jest problem potraktowany bardzo marginalnie, mianowicie nieprzystawanie potrzeb rynku pracy z ofertą edukacyjną. I nie mówię tylko o tym, że oferuje się zbyt wiele miejsc na studiach na kierunkach choćby nauczycielskich (skoro niż idzie i nie będzie dla nich pracy), tylko ogólnie – mamy boom edukacyjny (choć niestety na bardzo niewyrównanym poziomie), ale gospodarkę jeszcze nie za bardzo opartą na wiedzy i niepotrafiącą wchłonąć tej rzeszy absolwentów. Bo bardziej nadal potrzebuje wykwalifikowanych robotników, niż białych kołnierzyków.
7) Inna sprawa to przesadna regulacja i „fetysz” magistra. Do każdej byle pierdoły wymaga się teraz magistra (nawet do pracy na recepcji, łomatkorety), trzech języków i piętnastu kursów. Nic dziwnego, że każdy do niego dąży, a że nie każdy sobie intelektualnie na „prawdziwych” studiach poradzi, to zdobywa papierek w jakiejś wyższej szkole tego i owego. A tytuł się strasznie pauperyzuje. Efekt – rzut na studia doktoranckie „dla tytułu”, a nie jako wstęp do pracy naukowej. I koło się zamyka. W USA, tak tu często przywoływanym, studiuje się 2 lata w community college (coś jak policealne czy pomaturalne u nas) albo w college’u 3,5-4 lata. I do pracy, ze szkoleniem hands-on. Magistra robią tylko ci, co chcą i doktorat (często połączone). I jakoś gospodarka się kręci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz